Nasi Sybiracy- Zofia Fiuk

Pani Zofia Fiuk z grupą projektową.


Pani Zofia Fiuk urodziła się 11 stycznia 1929 roku w osadzie Kuropole w powiecie Postawy, w województwie wileńskim, jako córka Heleny i Hermana Janko. Pochodzi z rodziny osadnika wojskowego z I wojny światowej. 10 lutego 1940 roku, między godziną 1 a 2 nad ranem podczas 40 stopniowego mrozu została wraz z rodziną wyrzucona z domu i zesłana na Syberię. Na spakowanie, rodzinie Pani Fiuk, dano jedynie 30 minut. Pani Zofia miała wtedy 11 lat, jej starsza siostra Bogumiłą 13 lat, a młodsza siostra 9. Kazano wsiąść do bydlęcego wagonu, którym ruszyli na wschód. Przy rosnącym mrozie, po około 7 tygodniach, jazdy dotarli w marcu do stacji Bernauł, będącą ostatnią stacją kolejową na Syberii. Następnie zostali przewiezieni przez 30-50 km odkrytymi ciężarówkami do miasteczka Zminoworsk. Zamieszkali w przygotowanych barakach. Zesłańców spisano i nakazano pracę w kopalni, w której rzekomo znajdowało się złoto. W kwietniu rodzice zostali zmuszeni do wybudowania ziemianek położonych blisko bagnistego jeziora. W październiku, kiedy znów zaczynała się bardzo mroźna zima nie zważając na to czy wszystkie ziemianki zostały ukończone, osadnikom kazano wyprowadzić się z baraków. Ziemianki te mogły pomieścić około 5 osób. W środku znajdowały się wymurowane z gliniany kuchnie. Rodzina Pani Fiuk dostawała codziennie jedynie 200g chleba na osobę, czyli 1 kilogram na całą 5- osobową rodzinę. Starsza siostra Pani Fiuk opiekowała się dzieckiem innych osadników, którzy byli uważani za odrobinę bogatszą rodzinę. W lecie Pani Fiuk zbierała owoce i pokrzywę, z której robiła zupę. W 1943 roku, ojciec Pani Fiuk dołączył do armii Berlinga. Nikt wtedy nie pracował już w kopalni. Mama Pani Fiuk starała się pracować, aby mieć przynajmniej litr mleka na tydzień. W 1944 roku nauczyciel, który z powodu niepełnosprawności nie dostał się do wojska, założył szkołę, w której pani Fiuk chodziła do 7 klasy. W 1946 roku po uzyskaniu zgody od Sowietów osadnicy przyjechali w bydlęcych wagonach do Chełma. Mieszkali wtedy u ciotki, po 3 miesiącach dostali mieszkanie na rogu Obłońskiej i Kopernika. Następnie rodzina Pani Fiuk zaczęła szukać pracy i uczyła się w I Liceum Ogólnokształcącym im. S. Czarnieckiego. Zdała maturę i ukończyła studium ekonomiczne. Pracowała, jako główna księgowa. Wyszła za mąż za Henryka Fiuka i nadal mieszka w Chełmie.
Fragmenty transkrypcji wywiadu:


...Sześć tygodni jechaliśmy, a tam tak jak mówiłam na Syberii, że głód niesamowity, niesamowity.  Mamusia jak trochę miała tam rzeczy, takich z szafy jak wzięła do worka- czy tam, do czego nie wiem- z domu, to na zesłaniu nocne koszule sprzedawała za sukienki, nie sprzedawała, tylko wymieniała na mąkę, na kaszę jakąś. Ale ci ludzie byli biedni, oni też nie mieli nic, bardzo biedni, coś podobnego jak ludzie tak mieszkają, coś podobnego. A my? My w tych ziemlankach, to nie mieliśmy sąsiadów, bo NKWD pilnowało i nie można było ani pójść, ani zapytać, ani nic. Dopiero po czterdziestym trzecim roku to troszeczkę się tam poprawiło…

Ja chodziłam w lecie do jednej starszej takiej kobiety kopać ogródek jej, no to, to dała mi troszkę zjeść, i wie pani, co ja zrobiłam tam? Ona takie placki miała tam, no może z takich sześć, siedem placków to dała mnie jeden, później się gdzieś odkręciła poszła, a ja ukradłam jej jeden.  Daje słowo honoru, jak teraz wspomnę to mi się płakać chce. Płakać się chce!!! I kopałam jej ogródek. Aha, a jeszcze w lecie chodziłam, tam za naszą wioskę, to był step już. I tam takie gałęzie o takie, nieduże, o takie o gałęzie rosły, i ja tam te gałęzie w taki wózek, to jeszcze tatuś zrobił jak jeszcze był. To taką- cieleszka się nazywała, taki wózek. I chodziłam rąbać gałęzie na całą zimę. Jak ja tam się narobiłam to już pan Bóg jeden wie! Moja siostra nie chodziła- ta starsza, bo od rana do wieczora była u tych ludzi. I nawet nic nie przyniosła zjeść, bo oni też nie mieli. Bo to wojna już była, pani wie? Tam już wojna była, Niemcy napadli na nich. To też jeszcze gorzej było, Boże jak napadli Niemcy, jeszcze gorzej- jeść nie było, co- już w ogóle! Pozabierali wszystkich do wojska, i dziewczyny i młode kobiety. Wszystko do wojska, żadnego chłopa tam nie było. Bieda, nędza i ubóstwo.
I mróz. I mróz. Boże, jaki tam mróz był! Do dzisiaj nie mogę sobie wyobrazić, czy to prawda, czy to sen? Mróz i zawieje, okropne zawieje, że nie widać. Jak ja tutaj szłam, a pani tutaj przede mną, to ja już pani wcale nie widziałam! Taka wiuga była!- to wiuga się nazywała. Zamiecie takie, i to przy mrozie takim. To coś okropnego. A jak się wychodziło, to od razu szron na brwiach, szron na rzęsach. Trzeba było tak się zapatulić się, że tylko oczy było widać! Ziemianki były zasypane równiusieńko ze śniegiem, nie widać było, gdzie która czyja ziemianka, ale przecież już każdy widział gdzie jego. Jak drzwi trzeba było otworzyć, a siostra najmłodsza siedziała w domu to jakoś drzwi otworzyła, i śnieg do tej ziemianki, i ja z tym śniegiem, z tym wszystkim, zsunęłam się! To połowę ziemianki śniegu było. Później musiałam to wszystko wyrzucać-pracowałam jak koń- wszystko ja musiałam! Wyrzucić ten śnieg z ziemianki i później zrobić wyjście. Coś okropnego, to mnie najbardziej utkwiło, że ja do dzisiaj zastanawiam się- czy to prawda, czy to sen?
...Kiedyś, pamiętam szłam po chleb, szłam tak i tak myślę sobie - bo słyszałam, że mówili, że jak się tak w śniegu siedzi, to się robi gorąco, dobrze, przyjemnie i już się nie pamięta nic i już się zamarznie. I ja tak spróbowałam. Daję słowo. Taka głupota mi przyszła do głowy. Usiadłam, tak kucnęłam i rzeczywiście wcale mi zimno nie było! I już tak mi ciepło się zrobiło, ale myślę sobie- OOO!- To już trzeba wstawać! Wstałam, poszłam. I to rzeczywiście prawda. Bo to było rzeczywiście!- Zamarzało się, tak! I koniec-i śmierć bardzo lekka była.


...My głodowaliśmy. Mamusia chodziła- to wstyd, ale muszę powiedzieć- chodziła i prosiła po domach, żeby coś dali- kawałeczek placka czy chleba. A już wiosną było lepiej. A, kiedy byłyśmy większe, koleżanki moje- z tego sąsiedztwa, gdzie mieszkaliśmy z Wilna, i zza Wilnem- to chodziliśmy do kołchozu kraść kapustę, buraczki jakieś. To nas pradsidaciel z kołchozu na koniu tak gnał, że to, co nakradłyśmy, to wszystko zostawiałyśmy. Kilka razy tak było. Chyba z kilka razy to przynieśliśmy coś tam do domu, ale kilka razy to, gonił nas z batem i bił - o Jezu kochany. Ale, teraz z podziwu też nie mogę wyjść, że jak chodziłam rąbać te gałęzie na zimę, tak daleko chodziłam, że ja się nie bałam. Teraz tak myślę sobie, a jakby jakiś przyszedł? Mógł zabić i jeszcze, co gorszego zrobić, jak ja tam chodziłam sama? No, sama chodziłam, z tym wózkiem chodziłam, cały wózek taki narąbałam i woziłam codziennie nawet dwa razy dziennie, bo później mieliśmy, czym palić w zimie. Aha, i jeszcze, te gałęzie to miały takie małe korzenie, to ja te korzenie- one się nazywały korcze, jeszcze wydostawały, rąbałam i to dłużej się paliło. To wszystko na mojej głowie było, wszystko!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz