![]() |
Pani Maria Sawka |
Maria Sawka
urodziła się 17 września 1939 roku w Siedliszczu, skąd pochodziła jej mama,
Teodozja. Jej ojcem był Andrzej Kopiuk. Rodzice Pani Marii pobrali się i
mieszkali w okolicy Rudej Huty. Pani Maria została wywieziona na Syberię 10
lutego 1940 roku, miała wtedy pół roku.
Teodozja na Syberii zajmowała się rodziną, a jej mąż
pracował przy spławie drewna. Warunki, w jakich żyła rodzina były bardzo
trudne, przede wszystkim brakowało pożywienia. Mama Marii codziennie chodziła
do lasu, zbierała owoce, warzywa lub łowiła ryby. Starała się wyżywić rodzinę.
Ze względu na to, że była w ciąży, nie mogła pracować. Nie przysługiwała jej,
więc racja żywnościowa w postaci talerza zupy i kromki chleba wielkości pudełka
zapałek. 3 października 1940 roku
urodził się brat pani Marii, który po dwóch godzinach umarł. Matka pod koniec
marca 1941 roku trafiła do więzienia, postawiono jej zarzut kradzieży zboża. W
więzieniu spędziła ponad rok. Po powrocie do domu
zastała małą Marię ciężko chorą na malarię i szkorbut. W październiku 1942 roku aresztowano ojca. Został skazany na
12 lat, nocą przewożono go z więzienia do więzienia, przesiedział siedem. Przez
kolejne pięć lat był pod nadzorem do rodziny wrócił długo po zakończeniu wojny.
Pani Maria Sawka spisała
wspomnienia swojej matki Teodozji:
„W pociągu jest 30 osób,
kilku mężczyzn chorych, leżą na narach z desek. Na środku wagonu jest dziura i
włożone do niej wiadro, w którym ludzie załatwiają się. Od czasu do czasu
słychać szczęk broni, które mają przy sobie żołnierze. Śnieg i mróz dają się we
znaki, pociąg zatrzymuje się na stacjach i wtedy przynoszą do wagonu gorącą
wodę, tzw. kipitok, aby każdy mógł coś wypić. Po dwóch tygodniach wyrzucają
zmarłych mężczyzn z wagonu, a pociąg mknie dalej, słychać tylko płacz ludzi i
dzieci.
Nareszcie przyjechaliśmy do stacji Milczyno,
tu ładują nas do samochodów, wożą do stodół pewnych mieszkańców, tam przez dwa
tygodnie trzymają w tych stodołach. Todzia z małą Marysią i jeszcze dwie
kobiety z dziećmi idą do mieszkania, bo przecież na dworze silny mróz. Rano w
piątek, kiedy wyszło słońce, do mieszkania, wszedł żołnierz i w sekrecie
namawia kobiety z dziećmi, aby uciekały stąd. Władzia i Todzia nie
wyrażają zgody, bo myślą o mężach, co z nimi.
Jednak tego samego dnia
o północy przyjechały cztery samochody i więcej żołnierzy. Wszystkich
załadowali i powieźli do pociągu. Był to 10 luty 1940 r. Po miesiącu jazdy,
przybywało w wagonie chorych. W czasie jazdy, kiedy pociąg stawał na dwa nieraz
trzy dni, kobiety szukały zagotować gdzieś wody lub jakiejś zupy. Naraz pociąg
zagwizdał i wszystkie kobiety biegły do pociągu, aby nie zostać w szczerym
polu. Każdy dzień stawał się gorszy od poprzedniego. W oczy bez przerwy
zaglądała śmierć, ludzie przestraszeni siedzieli, jak myszy, niepewni swego
jutra.
Todzia trzyma Marię
chorą, a potem przeczuwa, że jest w ciąży z drugim dzieckiem, jedzenia coraz
mniej, a jazdy nie ma końca. Jednak ludzie jadący w pociągu jedni drugim
pomagają, dzielą się ostatkami jedzenia. Pociąg
dojeżdża do Kijowa i na stacji w Kijowie Todzia spotkała dużo znajomych, którzy
dają trochę jedzenia dla niej. Tutaj dostała również na stacji trochę wody
gotowanej. Pewnego razu pociąg rusza dalej. Znów zaczyna się gehenna. W pociągu
dużo ludzi leży chorych. Wreszcie w kwietniowy poranek dojeżdżamy do Asina,
objazd Kiemerowo. Tu przetransportowują nas na statek, po rzece Czułym zawożą
nas do wsi Załomna -silirada Malinówka – to znaczy gmina. Całkowicie bez
jedzenia.
Barak duży jeden, drugi
i trzeci, szczury całą noc nie dają spać, po prostu wszyscy płaczą. Na drugi
dzień po przyjeździe, Todzia poszła do koniuszni, tam powiedzieli, że dla
mężczyzn będzie praca przy spławie drzewa, przy koniach i przy rozwożeniu
chleba. Wszystkim dali po kromce chleba i talerzu zupy. Po czym ustalili, że
kto będzie pracował, ten dostanie czerpak zupy dziennie i kromkę chleba
wielkości zapalniczki zapałek. Dla małych dzieci też po czerpaku zupy i kromce
chleba, takiej samej wielkości jak pracującym, staruszkom również, także
Katarzyna, matka Andrzeja dostała porcję do jedzenia, kromka także była
wielkości zapalniczki zapałek.
Todzia sprzeciwiła się i
przestała pracować, ponieważ mokra przychodziła ze spławu drzewa, a przecież
była w ciąży. Zabrali jej wtedy przydział jedzeni. Była wtedy Wielkanoc.
Pierwsza, jakiej doczekaliśmy na zesłaniu. Poczuła Todzia, że to chyba kres jej
życia, bo to, co przynosiła ze stołówki dla Marii, to było za mało i nie było,
co jej dać. Był pierwszy dzień świąt Wielkanocy, a było to około 18 kwietnia
1940 r. Todzia otworzyła okno i jaskółka wleciała do mieszkania. Bardzo była
wielka uciecha, bo przecież rosół był dla Marysi.
Do szpitala było około
20 kilometrów, mieścił się w tajdze, a w Malinówce była silirada, czyli gmina.
Do Malinówki trzeba było iść przez las i wieś Kasztaki, aby dostać się do stacji
kolejowej. My nie mieliśmy dokumentów, bo uważali nas, za wrogów narodu
rosyjskiego.
Dookoła były tylko wody i lasy nie do
przebycia. Nasi ludzie ginęli jak muchy.
Z dnia na dzień wszyscy chodzą osowiali i myślą tylko o jedzeniu, o
wytrwaniu. Wszy, pluskwy i karaluchy nie dają po prostu spokoju po nocach.
Todzia z teściową Katarzyną gotują wodę i polewają ubrania gorącą wodą, aby
pozbyć się tych nieznośnych robaków i móc spokojnie, chociaż spać. Na szczęście
śnieg już częściowo zaczął topnieć. Nasi ludzie dopatrzyli się, że pod śniegiem
są ziemniaki niewykopane częściowo, niektóre zmarznięte, lecz nie wszystkie.
Ludzie chodzili kopać te ziemniaki, aby dotrwać do lata.
DRUGIE ŻYCIE NA SYBERII
Zaczyna się dzień 2 maja, Todzia wybiera
się do wsi Kasztaki, tam mieszka trochę ludzi, którzy są tutaj już ponad
dziesięć lat. Zabrała ze sobą suknię ze ślubu i welon, sprzedała w Kasztakach.
Pieniądze te miała na zakup chleba. Z zapoznaną w Kasztakach rodziną nawiązuje
kontakt. Za mydło dostała wszystkie nasiona na ogród. Ponieważ ziemia była
bardzo urodzajna, to pokopała szpadlem w połowie maja i posadziła ogród.
Często brała jedną
kobietę syberyjską, która dobrze znała las i chodziły na grzyby, jagody,
maliny, porzeczki czarne. Za wiadro malin, dostała pewnego dnia, wiadro
ziemniaków i z uciechą wracała do domu. W miesiącu maju przynosiła bardzo dużo
grzybów, suszyła je i starała się zachować na zimę. Grzyby brała, jakie
spotkała, nie rozróżniała jadalnych od trujących. W dniu 25 maja 1945 r.
zobaczyła, że pies niesie kurę, więc dotąd biegła za nim, aż on upuścił.
Katarzyna, teściowa
Todzii, pilnowała domu i małej Marysi, a Todzia biegała po lesie i szukała
jedzenia. W dniu 27 maja budzi się ze snu i myśli gdzie się wybrać, żeby coś
przynieść, znów poszła do Kasztaków i za wiadro ziemniaków oddaje swoją kurtkę.
Następnego dnia zauważyła, że w rzece są ryby, bardzo duże i różne, więc poszła
na koniusznię, aby dostać z konia włosie, z którego robiła wędkę, i nimi łowiła.
W dniu 30 maja wywożą wszystkich z baraków tych, co stały w dole, na górę przy
koniuszni, ponieważ rzeka Czułym wylewa okropnie i zalewa baraki.
W połowie czerwca znów przywożą do tych samych
baraków. Życie znów się pogarsza, ponieważ szczury po powodzi zostały, w nocy
biegają po łóżku, szukają pożywienia. W miesiącu czerwcu, Todzia chodzi dzień w
dzień do lasu, zbiera smorodi, czyli czarne porzeczki, maliny, potem jagody.
Komary każdego dnia dają się we znaki, lecz jakoś dostała dziegciu i to, po posmarowaniu,
odstraszało komary. Myśli już, że jest lepiej, bo narosła pokrzywa i lebioda,
to uciera ziemniaki i robi placki z pokrzywy i lebiody i na kuchni na blasze
piecze. Pokrzywę suszą i lebiodę, bo potem nie będzie, co gotować, zbiera
jeszcze takie jakby bazie po ugorach.
Następnego dnia sama,
już bez sybiraczki, poszła do lasu i zabłądziła. Kiedy Todzia wróciła do domu,
była bardzo zmęczona, ale przyniosła sporo jagód i jeżyn. Lato jest dla
wszystkich jakby przyjazną porą roku, gdyż można znaleźć pożywienie. W dniu 30
czerwca 1944 r. znów błysnęła iskra nadziei, bo Todzia przyniosła do domu sporo
ryby, którą złowiła w rzece, chociaż tę rybę tylko gotują, albo suszą, bo
przecież nie ma, na czym smażyć.
Todzia już się załamuje, bo koniec czerwca
oznacza, że nie ma już grzybów ani jagód, zostały jeszcze czarne porzeczki i
dziki czosnek. Około 10 lipca stara się kłosy wykruszać i ziarna z nich, jednak
to trwa dwa tygodnie i kończy się. Stara się też nosić drzewo na opał… Stara
się dodawać ziemniaki do jedzenia, bo przecież, jako niepracująca, nie ma
przydziału na chleb, ani zupę. Ciąża coraz bardziej daje się we znaki, ona
wychudła i często płakała. Pewnego dnia znalazła bazie, które zaniosła do domu
i zagotowała je, wszyscy najedli się. Pod koniec sierpnia korzystała z ogrodu,
ponieważ ziemia była bardzo żyzna i wszystko aż szumiało – tak rosło.
W połowie września
zrobiło się zimno, pod koniec spodziewano się śniegu. Ale zaczął padać dopiero
w dniu 1 października i od razu zaczęły się silne mrozy. W dniu 3 października
Todzia poszła stać w kolejkę, aby kupić nafty. Mróz dochodził do 45 stopni.
Stała tam prawie cały dzień, a wieczorem wieźli ją częściowo końmi, częściowo
psami, gdyż było bardzo dużo śnieg, do szpitala. Tu urodziła synka, który po
przeżytych dwóch godzinach zmarł. Rano do sali wszedł lekarz, przy wszystkich
kobietach leżały dzieci, a przy niej nie. Zapytała lekarza: „Gdzie jest moje
dziecko?” On pochylił się i powiedział: „Zmarło”- po chwili rzekł: „A co byś mu
dała jeść, jak sama nie masz? Lepiej, że nie żyje, bo my ratowaliśmy Ciebie,
wiesz jak teraz jest. Więcej nie będziesz tu miała dziecka, bo tu kobiety
przyjezdne nie rodzą dzieci, bo nie mają okresu.” W szpitalu była, chociaż
najedzona, bo dawali średnio jeść.
Po powrocie ciągle
myślała o dziecku, lecz zdawała sobie sprawę, że panuje głód. Ciągle przed
oczami miała dzieci Tomczaka – Mariana i Edka, którzy z głodu stracili wzrok.
Latem siedzieli oni obok baraku i oczy mieli takie białe, takie bielma, a po
ścianie chodzili rękoma, kiedy chcieli wejść do domu. Ludzie z głodu puchli i
często umierali. Zima dawała się we znaki, mróz był taki, że każdy nosił watowe
ubranie oraz czapkę taką, że widać było nos i oczy, a usta zakrywano szalem. Do
ziemi leciała sopla jak igła, jak ktoś plunął. Śniegu było bardzo dużo, jeżeli
nie wykopano ziemniaków, to potem z pod śniegu je wykopywano. Wieczorami wilki
wyły, zimą gorzej niż latem. Pewnego dnia Todzia przyniosła zająca, którego
odebrała psu. Niedźwiedzie też były białe, chyba ze względu na klimat. Andrzej
nadal pracował przy spławie drzewa.
Todzię niepokoiło to, że
przygotowując na zimę pożywienie, poszła na pole z workiem po kłosy, aby
wykruszyć trochę ziarna do gotowania. Gdy nadjechał na koniu, ten, kto pilnował
pola, złapał ją i przywiązał do konia. Zaprowadził do Malinówki, do silirady,
czyli gminy i chociaż nic nie miała jeszcze w worku, to przyznała się, że
chodziło jej o kłosy, z których miała wykruszyć ziarno. Wtedy tam sporządzono
obwiniający ją protokół. I w niedługo po urodzeniu dziecka, w końcu w marcu
1941 r. zabrano ją do więzienia, początkowo siedziała w Zirance. Miesiąc do
sprawy. Na sprawie dostała rok, rok i miesiąc siedziała, po sprawie przewieźli
ją w inne miejsce, około 20 kilometrów dalej. Siedziało ich 10 osób w celi.
Każda z siedzących opowiadała, za co siedzi, jedna z nich mówiła, że zabiła
swego męża, że za to ją zamknęli.
W maju 1941 r. zabrał ją
kucharz do kuchni, żeby pomagała mu, cieszyła się, że ma, co jeść. Gdy obierała
ziemniaki, jadła na sucho, tak samo groch. Pewnego dnia, gdy wrzuciła ziemniak
do buzi, zaczęła się dławić i wtedy wszedł tam kuchmistrz i uderzył ją w plecy
– ziemniak wyleciał. Wtedy powiedział jej żeby się nie bała, jeżeli chce się
jeść, niech je. W sierpniu mocno zachorowała, leżała w szpitalu, wtedy wszedł
doktor i powiedział: „Wywożą was do innego więzienia”, ona powiedziała, że
oddała ubranie do prania, na to odpowiedział: „Nie dbaj o to, tam będziesz
pracować przy wykopie ziemniaków, na polu będzie lżej, tamto więzienie jest
lżejsze niż to.” Zrozumiała, że jak tu zostanie, to może nie doczekać końca
odsiadki.
Tymczasem teściową jej –
Katarzynę, w lesie ugryzła żmija. Na szczęście kobieta była z mieszkanką
Syberii i ta związała nogę powyżej rany. Rano ranę wyssała i została wywieziona
do szpitala na trzy miesiące. Sąsiedzi, choć nie mieli, co jeść, to pomagali
Andrzejowi z małą Marią, która we wrześniu 1941 r. przestała chodzić,
zachorowała na wiele chorób, w tym na malarię i szkorbut. Leżała bardzo ciężko
chora, a w nocy krzyczała, że bolą ją nogi i ręce.
W sierpniu 1940 r.
wróciła matka Andrzeja Katarzyna ze szpitala do domu. Ale cóż, jak ona miała 70
lat, to patrzyła tylko na dziecko i płakała. W dniu 8 maja 1942 r. wypuścili
Todzię z więzienia, jeszcze w dniu 8 maja był lód i śnieg. A 9 maja było już
tak ciepło, że śnieg i lód topniał w oczach.
Wróciwszy do domu,
zobaczyła Marię chorą i niechodzącą. Ludzie z baraków, gdy zobaczyli, że wraca
z więzienia w pięknym nastroju, jedni płakali inni nie wierzyli, że wraca do
domu. Gdy zobaczyła swoje dziecko chore – płakała. I nawiązała kontakt z
lekarzem, który był Żydem z Warszawy, powiedział, że jak weźmie trzy serie
leków, to na pewno wszystko będzie dobrze. Za mydło, które miała jeszcze z
Polski kupiła dwie serie leków. W październiku 1941 r. zabrali Andrzeja …
Todzia pisała wszędzie, paczki wysyłała, potem paczka wracała. Wreszcie dostała
list, został skazany na 7 lat więzienia, ale przesiedział do 15 września 1951
r.
W tym czasie Todzia nie
miała, za co kupić trzeciej serii leków. Wtedy doktor nadmienił, że zostaną
ślady. Tylko nie wiadomo, czy odejmie ręce czy nogi. Maria, po dwóch latach
czołgania się i po pobraniu tych leków, zaczynała chodzić. Todzia starała się o
wyjazd do Polski i przez całe lato zbierała w lesie, co tylko mogła i posadziła
z powrotem ogród. W miesiącu wrześniu oddała ogród za świńskie mięso.
W grudniu 1944 r.
otrzymała zgodę na wyjazd. Udała się wtedy do Kasztaków, do rodziny Szamanów,
którzy mieli świnie, a ich gospodarz był głuchoniemym, wtedy on zabił tę
świnię, osmalił ją, oddał Todzi mięso do domu, a ona oddała im ogród. Maria
stara się chodzić, czepia się stołka, po ścianie przesuwa się i o łóżko się
opiera.
W lutym w 1945 r. Todzia
szykowała wszystko do podróży, bo myślała, że jakoś uda jej się wrócić do
Polski, wtedy przyszedł z drugiego baraku znajomy i powiedział, że zbili tratwę
i około 17 rodzin ma zamiar wyjechać…
TRZECIE ŻYCIE NA DONBASIE
Wracając przedszkola do domu Maria
śpiewała, a górnicy wracali z kopalni, podwozili ją do domu za piosenki.
Mówili: „małej osoby nie widać, ale słychać”. Jednak Maria zaczęła utykać na
nogę i to coraz gorzej. Doktor, który starał się ją leczyć zobaczył, że już za
późno. Maria słysząc tą rozmowę, zrozumiała, że jest coś niedobrze i bała się,
że nie będzie mogła chodzić…
W przedszkolu uczyli stalinowskich piosenek i
dyscypliny, a Maria śpiewała chętnie. Nuciła każdą piosenkę, mówiła wiersze i
starała się nie spóźniać do przedszkola, chętnie tam przychodziła. Jej
wychowawczyni zawsze z uśmiechem o niej mówiła, że to moje słońce kochane,
które mnie rozjaśnia, rozwesela.
Tęsknota za Polską nie
dawała Todzi spokoju. Nieraz chodziła do biur i pytała, kiedy można wyjechać.
Tutaj dowiedziała się, że rodziny, które wyjechały tratwą, wszystkie się
potopiły, ponieważ tratwa mocno namokła i cały ciężar był za duży. Todzia
myślała nieraz: „Może lepiej będzie pójść na tą tratwę i utonąć, niż tak żyć”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz